piątek, 8 maja 2015

Rozdział 16

W kolejce do piekła
Księga I
Rozdział 16

*Clary*
Przygotowywałam się do tańca, gdy nagle usłyszeliśmy krzyki. Hodge.
- Och, musimy iść - powiedziała zrezygnowana Isabelle.
- Tak. Hodge nam się odpuści - potwierdził Alec.
- Więc chodźmy - rzekłam. Jace ujął moją dłoń, po czym w piątkę wyszliśmy z biblioteki.

*Jace*
Byliśmy przed gabinetem nauczyciela. Zapukaliśmy, a gdy usłyszeliśmy odpowiedź, weszliśmy do środka.
- Oczekiwałeś nas - oznajmiła Clary.
- Tak - potwierdził. - Siadajcie. Ach, Magnusie. Ciebie nie powinno tu być. Gdyby Clave się dowiedziało...
- Oczywiście - przerwał czarownik i wyszedł z pokoju. 
- Hodge, mów o co chodzi - popędzałem go.
- Naturalnie. Doszły mnie słuchy, że niedługo wybuchnie wojna. Alicante będzie zagrożone, Instytuty napadane przez Demony. Trzeba się stąd ewakuować.
- Jak to? Przecież...
- Nie... - wyszeptała siedząca na moich kolanach Clary, przerywając mi. - Nie! - powtórzyła i wybiegła z płaczem.
- Clary! - chciałem pobiec za nią, ale przytrzymał mnie czyjś dotyk.
- Nie, Jace. Pozwól jej być samą - rzekł mój parabatai.
- Alec... ona nie może być sama! Przysiągłem, że nie pozwolę, by stała jej się krzywda...
- A dzieje?! Nie! Ona tylko wybiegła z pokoju! - podniósł głos.
- Z płaczem, Alec! - warknąłem.
- Uspokójcie się natychmiast! - krzyknął Hodge, zagłuszając nasze wrzaski.
- Nie mam zamiaru słuchać tych bzdur - wyszeptałem i szybkim krokiem wyszedłem, trzaskając drzwiami. Wiedziałem, gdzie zawsze udaje się Clary, gdy chce być sama. Oranżeria. Natychmiast tam pobiegłem.

*Isabelle*
Biedna Clary. Coś musiało się stać. A jeśli znowu miała wizję? Właśnie... wizja! Może... może...
- Iz? - usłyszałam nagle swoje imię. 
- C-co? - spytałam zdezorientowana.
- Pytaliśmy cię o twoje zdanie - oznajmił Alec.
- Z-zdanie? W jakiej sprawie? - Hodge już otworzył usta, gdy nagle przerwał mu Alec:
- Wiesz, co się stało Clary? 
- N-nie - nastąpiło kilka sekund ciszy. - P-przepraszam - wyszeptałam i wybiegłam z pomieszczenia, kierując się do swojej sypialni.

*Clary*
Po wybiegnięciu z pokoju Hodge'a natychmiast skierowałam się do Oranżerii. To miejsce zawsze mnie uspokajało. Gdy tam dotałam i ułożyłam się blisko schodów, zaczęłam cicho szlochać, przypominając sobie wizję. Zakrwawione ulice Alicante, mój brat i moi rodzice, martwi Nefilim, Demony... śmierć. Czułam, że to coś oznacza. Teraz domyślałam się, co. W mojej głowie zaczynały pojawiać się przeróżne myśli:
"Wojna"
"Valentine"
"Jocelyn"
"Matwa Izzy"
"Martwy Alec"
Martwy... Jace"
- Clary, jesteś tu? - usłyszałam znajomy głos.
- Jace - wyszeptałam i zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. Gdy tylko zobaczyłam ukochanego, rzuciłam mu się w ramiona. 
- Ciii... - uciszał mnie. - Już dobrze. Pamiętasz, co ci niedawno mówiłem?
- C-c-co t-takiego? - jąkałam się. Nic dziwnego, w końcu płakałam. Jak zawsze, gdy byłam słaba i nie miałam na nic sił. 
- Że bez względu na wszystko, zawsze będę przy tobie. Że będę cię chronić, narażając własne życie.
- Dziękuję - wyszeptałam. Po tych słowach poczułam głośne bicie serca, tak, jakby miało zaraz wyskoczyć. 
- Chcesz się przejść? Świeże powietrze dobrze ci zrobi - rzekł.
- Masz rację - potwierdziłam. - Chodźmy.

*Jace*
- Masz rację - potwierdziła moje słowa. - Chodźmy.
Wybiegła, a ja za nią. Biegła tak szybko, że ledwo ją doganiałem. Obejrzałem się do tyłu, gdy nagle na kogoś wpadłem. Od razu rozpoznałem ciepłą temperaturę ciała. Clary.
- Dokąd to? Zapomniałaś o treningach. Umówiliśmy się na dwa razy w tygodniu... - odrzekł Hodge.
- Nie uważasz, że jestem dostatecznie...
- Nie! - przerwał jej. - Jutro z samego rana masz się pojawić u mnie w gabinecie. Inaczej zero... tańca - powiedział przez zaciśnięte zęby. Clary musiało to zaboleć, bo szybko się cofnęła.
- Nie możesz zabronić mi tańczyć! - warknęła.
- Nie zabraniam. Chyba, że nie przyjdziesz...
- Ależ skąd. Przyjdę - oznajmiła z słodkim wyrazem twarzy. Ten uśmiech zdradzał wszystko. "Nienawidzę tego typa". Zaśmiałem się cicho, na szczęście Hodge tego nie usłyszał. Ująłem dłoń Clary i pociągnąłem w dół. Była tak zdezorientowana, że o mało co się nie przewróciła.
- Clary, chodź już! - warknąłem. Dopiero wtedy się ocknęła i spokojnie ruszyliśmy schodami w dół. 

*Clary*
Wyszliśmy z Instytutu. Na niebie było pełno gwiazd. "Romantyczna wycieczka po ulicach Manhattanu... w nocy. Brakuje tylko deszczu" - pomyślałam. Wymawiając ostatnie zdanie zaśmiałam się pod nosem.
- Co się tak bawi? - spytał blondyn, wciąż trzymając moją dłoń.
- Nic - wymówiłam przez śmiech.
- Clary... 
- Moje myśli, Jace - nadal się śmiałam. Nie potrafiłam przestać.
- Dlaczego uciekłaś? - wtedy przed moimi oczami pojawił się obraz Valentine'a. Natychmiast z mojej twarzy zszedł uśmiech.
- Nie zmieniaj tematu - powiedziałam, odwracając wzrok.
- Nie zaczęliśmy żadnego - stwierdził. Nastała chwila ciszy.
- Przed moimi oczami pojawiła się tamta wizja - do oczu napłynęły mi łzy. - Wszystko wskazywałoby na to, że to prawda. 
- Miałaś o tym nie myśleć - położył rękę na moim ramieniu. Nasze twarze się prawie stykały. 
- Jace, będzie wojna. Wojna, która wybuchnie przeze mnie... - rzekłam, nie patrząc na niego.
- Clary, spójrz na mnie - cisza. - Clary... - wtedy nie wytrzymał i ujmując mój podbródek, zwrócił moją twarz ku niemu. - Zabraniam ci tak myśleć.
- Nie zabraniaj niemożliwego, Jace - otarł kciukiem moje łzy, które w większej ilości spływały po moich zarumienionych polikach.
- Zabraniam. Rozumiesz? - jego oczy były na wysokości moich. Przybliżył się i mnie pocałował. Na początku nie było to nic wielkiego. Dopiero po kilku sekundach pocałunek stał się namiętniejszy.
- Kocham cię - wyszeptałam między całusami. W końcu się od siebie odsunęliśmy.
- Jak każdy - odparł. Szturchnęłam go z całej siły w ramię. - Oczywiście ty najbardziej - pocałował mnie w policzek.
- Jace, wiem, że to głupio zabrzmi, ale... - zrobiłam przerwę, którą on wykorzystał.
- Czuję, że to będzie ciekawe. Chodź - ujął mą dłoń i zaprowadził do ławki. Usiadł, a po chwili ja zrobiłam to samo.
- Już mogę? 
- Naturalnie - zrobił gest ręką. Westchnęłam pod nosem i zaczęłam dręczyć go pytaniami:
- Jak wyglądało twoje dzieciństwo?
- Tylko tyle chcesz wiedzieć? - pokręciłam głową.
- Dużo więcej - uśmiechnęłam się i wsłuchałam w jego słowa.
- Jak już wiesz, straciłem rodziców. Matkę przy porodzie, natomiast ojca zamordowano na moich oczach. Wynikiem tego było wychowywanie w innej rodzinie. Nie pamiętam imienia tego człowieka. Wiem tylko, że był wysoki, miał czarne włosy i ciemne oczy. Dawał mi wszystko, co chciałem. Na urodziny dostawałem broń, tak, jak powinienem. Lecz kiedyś otrzymałem sokoła. Mój... ojciec - przy ostatnim słowie zrobił cudzysłów w powietrzu. - ... zrobił to po to, by mnie czegoś nauczyć. Miałem oswoić ptaka. Miałem być jego panem, a on miał mnie służyć. Nie wykonałem dobrze polecenia, więc mężczyzna skręcił sokołowi kark. Wtedy płakałem ostatni raz w życiu.
- T-to... straszne. Miałeś strasznego wychowawcę. 
- Nie był taki zły. Przyzwyczaiłem się - odrzekł. - Twoja kolej.
- C-co? -jęknęłam.
- Teraz ty opowiedz swoją historię.
- Zgoda. Jak już wiesz, straciłam rodziców w wieku dziesięciu lat. Po tym zdarzeniu zamieszkałam w sierocińcu. Zaczęłam na nowo życie. To miał być taki... odwrót od rzeczywistości. Od dzieciństwa, którego nie pamiętałam przez długi czas. Skutkiem tego był Magnus i jego czary. Pamiętam, jak tańczyłam razem z mamą. Jak trenowałam z ojcem. Były to najlepsze momenty mojego młodego życia. Wtedy nie wiedziałam, że jestem okłamywana. Mówiono mi, że jestem jedynaczką. Teraz wiem, że... oni mnie nie kochali. Nie żywili żadnych uczuć. Wiem, że... żyją. Znajdę ich i osobiście się zemszczę. 
- Wiesz, że pójdę z tobą...
- Nie, Jace. To moja misja, którą będę musiała wypełnić sama - przerwałam mu.
- Wiesz też, że się nie zgodzę.
- Wiem.
Nagle na swoim ciele poczułam krople deszczu. Spojrzałam w niebo. 
- Chyba powinniśmy iść - zaproponował blondyn.
- Nareszcie mamy te samo zdanie - zaśmiałam się. Wstałam z drewnianej ławeczki i pobiegłam drogą powrotną do Instytutu. Jace mnie natychmiast dogonił i odwrócił.
- Jace, co... - nie zdążyłam dokończyć zdania, bo blondyn przytknął swoje usta do moich, złączając je. Trwało to przez kilkadziesiąt sekund, choć ja czułam, jakby dopiero co się zaczęło. Jakby czas się zatrzymał. Nagle się od siebie odsunęliśmy, bo zaczynało brakować nam tlenu. Patrzyliśmy sobie głęboko w oczy. 
- Zawsze chciałem pocałować cię w deszczu - zaśmiał się.
- Ach tak? Od kiedy?
- Od kiedy cię poznałem - spojrzał na mnie. Ujął mą dłoń i przyśpieszając kroku, zbliżaliśmy się do Instytutu.

Mam nadzieję, że nie zanudziłam was tym rozdziałem :)
Jutro kolejny :D!
Do zobaczenia ^^

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz